coś za coś
Zaczęła się kolejna gonitwa akademicka. Tym razem jest raźniej, bo nie wkraczam w nieznane środowisko, mam już pewną wiedzę, wiem, czego się mogę spodziewać (a czego nie). Z mojego roku, który zaczynał przygodę w stanie niewiele ponad sto osób, obecnie zostało sześćdziesiąt kilka „sztuk”. Część nie wytrzymała trudów pierwszego semestru, część zrezygnowała całkowicie, lecz również nie najmniejsza grupa osób po prostu potknęła się na jednym bądź kilku przedmiotach.
Wybrałem geografię, bo lubię geografię. Lubię ją w zasadzie od małego, i przez ten czas konsekwentnie dążyłem do podjęcia takich, a nie innych studiów, najpierw wybierając odpowiedni profil w liceum, teraz kierunek. Ale przyznam szczerze, uważam, że źle się obecnie dzieje w edukacji, że już na etapie końca gimnazjum młody człowiek musi odejmować decyzję o tematyce, w której chce rozwijać swoje zainteresowania. W gimnazjum bardzo niewiele osób wie, czego chce od życia, a jeszcze mniej potrafi tę wiedzę zweryfikować w konfrontacji z rzeczywistością. Dopiero w miarę dojrzewania (psychicznego), uczą się i nabywają zdolności pozwalające określić wymagania w stosunku do studiów, życia zawodowego, etc.
Chociaż z drugiej strony pewnie nie mam racji. W końcu znikoma część absolwentów pracuje w zawodzie wyuczonym; nie muszę też powtarzać oczywistej prawdy, że osoby z wykształceniem średnim zawodowym dużo łatwiej znajdą pracę niż chociażby magister inżynier mechatroniki stosowanej.
Przez cały pierwszy semestr mam masę, ogrom, geografii fizycznej. W sumie to dobrze, bo będzie bardzo ciekawie (część społeczno-ekonomiczna okropnie mnie nudzi). Jedyny minus, to… koszmarna sesja, pełna wzorów fizycznych, chemicznych i totalnej pamięciówki. Coś za coś.
Dodaj komentarz