Teraz czas na krótkie przedstawienie się. Chodzę do trzeciej klasy pewnego gimnazjum. Jak to zazwyczaj bywa, trzecia klasa jest koszmarna. Nie dość, że mamy jeszcze więcej nauki niż w latach poprzednich, to w dodatku co chwila przytrafiają się rozmaite kartkówki, sprawdziany i testy. Żeby jeszcze występowały w rozsądnych odstępach czasu. Niestety, nauczyciele stawiają na ilość, nie na jakość.
Tak więc, ogólnie cała moja klasa (IIIa) ma przechlapane. Nie ma tygodnia, w którym nie złapalibyśmy się na którąś z wymienionych wyżej form sprawdzenia wiedzy. Jak się łatwo domyśleć, wyniki nie są oszałamiające. Teraz jednak doszedł nam kolejny nowy problem – delegacja uczniów z Ukrainy.
Zaczęło się jeszcze w ubiegłym roku. Nasze gimnazjum postanowiło nawiązać współpracę z równoległą szkołą w pewnej miejscowości (której nazwę celowo przemilczę) na Ukrainie. Na początku tylko korespondowaliśmy ze sobą. Potem jednak nauczyciele wpadli na pomysł zorganizowania wycieczki w tamte strony. Zapisało się sporo osób; większość z nich pojechała. Wrażenia były bardzo różne. Jedni byli zachwyceni, drudzy rozczarowani. O gustach się nie dyskutuje, więc zostawiam tę sprawę samą sobie.
Wiadomo, że po takim wypadzie trzeba było zrobić rewanż. Okazja nadarzyła się już na początku obecnego roku szkolnego. Przez wakacje większość chętnych z tamtej szkoły wyrobiła sobie paszporty i wizy; cały czas jednak nie byliśmy pewni dokładnego terminu ich przyjazdu. Od początku września trwaliśmy w umiarkowanej gotowości. Aż tu nagle tydzień temu nasza nauczycielka historii ogłasza, że 24.IX możemy się spodziewać gości. Przyznam się szczerze, że zamurowało mnie. Czemu powiedzieli o tym dopiero TYDZIEŃ wcześniej? Mieliśmy raptem cztery pełne dni na opracowanie programu wizyty, zorganizowanie noclegów, przygotowanie powitania i części artystycznej. Nasza wychowawczyni (jak reszta wszyscy nauczyciele) wpadła w lekką panikę. Bo jakie przedstawienie można przygotować w pełni w ciągu czterech dni? Niestety znalazła rozwiązanie.
Padło na drugą część „Dziadów” Mickiewicza. Ponieważ przedstawialiśmy je już w pierwszej klasie gimnazjum, teraz było to kwestią przypomnienia sobie miała ułatwione zadanie. Z dużym zapałem wzięła się do pracy, próbując przezwyciężyć wszechobecny chaos i dezorganizację.
Tak oto przebiegały przygotowania przez kolejne cztery dni:
Dzień pierwszy (poniedziałek). Nasza pierwsza próba. Wszyscy czytają z kartki. Jest duże zamieszanie. Jak wiele można zapomnieć od pierwszej klasy... Polonistka lekko zdenerwowana.
Dzień drugi (wtorek). Nadal nikt nie umie swojej kwestii. Przy okazji okazało się, że przedstawienie odegramy dopiero w niedzielę (26.IX). Ulga. Mamy dodatkowe dwa dni. Polonista zdenerwowana.
Dzień trzeci (środa). Kompletny bałagan. Nie ma ani jednej próby, bo wszystkie sale lekcyjne, sala gimnastyczna i biblioteka są zajęte. Polonistka w histerii.
Dzień czwarty (czwartek). Pierwsza próba recytowania z pamięci. Wprawdzie każdy się mylił, jednak efekty były już widoczne. Udało nam się odzyskać prawie wszystkie stare kostiumy. Odrobinę przyciasne, ale przecież przez dwa lata trochę urośliśmy. Polonistka stosunkowo spokojna.
Dzień piąty (dzisiaj). Masakra. W dzień przyjazdu „delegacji z Ukrainy” (tak to się oficjalnie nazywa) sala gimnastyczna nie jest jeszcze w ogóle udekorowana. To jednak dopiero początek drogi krzyżowej naszej klasy.
8:20 rano. Przyszliśmy do szkoły. Ponieważ dzień i tak jest już stracony, dyrektor ogłosił w czwartek, że mamy jedynie trzy pierwsze lekcje, a potem idziemy do domu. Fajnie – przynajmniej nie będzie żadnej próby. Po czterech dniach ciągłego wałkowania tej samej kwestii człowiek powoli zapomina, jak się nazywa. Pierwsza lekcja to świetlica. Nigdzie nie widać naszej wychowawczyni.
9:15. Za chwilę będzie fizyka, a polonistki ani śladu. Niepokoi nas to, bo musi nam powiedzieć szczegóły odnośnie niedzielnego przedstawienia. Nie znamy nawet godziny, na która musimy przyjść. Samo nasuwa się pytanie: „Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie? Co to będzie?”.
10:20 Trwa już angielski. To nasza ostatnia godzina. Potem mamy odwóz gimbusa i do domu. Wychowawczyni ani śladu.
10:35 Zziajana Zrętkowska (tak się nazywa nasza polonistka) wpada do klasy i mówi, że za godzinę rozpocznie się próba generalna. Jest niemile zaskoczona, kiedy dowiaduje się, że za kwadrans kończymy lekcje i wynosimy się stąd.
10:40 Wymyśliła super pomysł. Mamy wszyscy zostać po lekcjach na dodatkową próbę, a poodwożą nas nauczyciele. Super! Normalnie byłbym w domu na 11:00; tak – nie wiadomo, kiedy...
11:25 Autobus odjeżdża, zaczyna się próba. Wprawdzie wygląda koszmarnie, jednak z większym lub mniejszym zapałem udaje nam się skończyć.
12:35 Próba ostatecznie zakończona. Idziemy (wszyscy dojeżdżający) do Zrętkowskiej zapytać się, kto nas odwiezie. Na to ona mówi:
- Przepraszam was bardzo, moi drodzy, ale nie chciałabym męczyć już nauczycieli. Poczekajcie, jeśli możecie, bo o 15:10 będzie pozaplanowy kurs gimbusa, to zabierzecie się nim”
Myślałem, że mnie szlag trafi. Nie dość, że przez nią musieliśmy zostawać po godzinach, to jeszcze teraz trzeba czekać DWIE I PÓŁ GODZINY na autobus. Jak na złość nie wziąłem komórki ani niczego, co umiliłoby mi czas spędzony na czekaniu. Normalnie w piątek kończymy lekcje o 14:00; dzisiaj miałem być w domu o 11:00, ale przez kochaną wychowawczynie czas ten wydłuży się, bagatela do 15:30. Ostatecznie 4,5 godziny w tą, czy w tą nie robi różnicy, prawda?
14:00 Mam ochotę popełnić zbrodnię...
14:01 Ledwo powstrzymuję się przed popełnieniem zbrodni.
15:10 Czekamy wszyscy przed szkołą, a po gimbusie ani śladu. Opiekun wycieczki z Ukrainy dzwoni, że będą za około godzinę. Przy odrobinie szczęścia przyjadą więc wcześniej, niż my pojedziemy. Plan był taki, że o jedenastej mieliśmy wrócić do domów, a o 15 delegacja uczniów (na szczęście beze mnie) wróci z powrotem, by powitać gości. Ciekawe, kto będzie na tyle szybki, żeby w ciągu pół godziny dotrzeć do domu, zjeść obiad, ubrać się galowo i wrócić do szkoły?
15:25 Podjeżdża autobus.
15:45 Jestem już w domu. Głodny, zmęczony i baaaaardzo wkurzony na moją wychowawczynię, która urządziła nam dzisiaj prawdziwy Sajgon.
Tak w ogóle, to nie mam pojęcia, na którą wreszcie przyjechała wycieczka z Ukrainy. Po powrocie do domu nie kontaktowałem się z nikim, kto jest w „delegacji powitalnej” (jak to się teraz ładnie nazywa ;-) Bliższe szczegóły będę znał najprawdopodobniej w niedzielę, kiedy rozpocznie się naszej „dziadowskie” (dosłownie i w przenośni) przedstawienie. Na pewno jednak do całej sprawy jeszcze wrócę.