Po prostu moje życie, moje pasje, moje namiętności...
Jeśli ktoś chce, to zobaczy bloga niezaleznie od tego, co tutaj napiszę. A jeżeli ktoś nie ma ochoty wejść, to bez względu na to, co tutaj napiszę i tak mnie nie odwiedzi :)
Cieszę się, ponieważ z nogą jest już coraz lepiej. Wczoraj byłem na wizycie i wyznaczono mi zdjęcie szwów na dzień 3 października. Przy utrzymaniu obecnego tempa poprawy, będę w stanie chodzić w miarę płynnie do końca września, a na moje urodziny (za kilka tygodni) może nawet pobiegam? Mam tylko nadzieję, że w międzyczasie nie wynikną żadne komplikacje :) A do szkoły we wtorek lub w środę, jeśli tylko dam radę włożyć nogę z opatrunkiem w buta i utrzymam się na nogach wystarczająco długo. Szkoda mi jedynie wesela brata ciotecznego, które odbędzie się w najbliższą sobotę, a na którym niestety nie będę miał najmniejszych szans, aby zatańczyć z Martą :/ nawet choćbym sam sobie zdjąć szwy :>
Klon stojący po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko mojego domu, przebarwił się już na pomarańczowo. Dziwnie wygląda, w morzu zieleni otaczających go drzew innych gatunków. Ale jednocześnie przypomina, że lato dobiegło końca, trwa jesień, zaś z każdym kolejnym dniem nieuchronnie zbliżamy się do zimy. To zastanawiające: kiedy ma się wakacje i jest lato, narzeka się na upały i gorąco lub deszcz i niepogodę. Jesienią tęskni się za ciepłym latem ale jednocześnie myśli o pięknej, śnieżnej zimie. Zimą zaś, ma się dosyć krótkich dni, mrozu i śnieżyc, marzy się o nadejściu wiosny, świeżej zieleni rozwijających się roślin... Wiosną irytują nas częste zmiany pogody i powroty zimy, czekamy zatem do lata. A latem wszystko powtarza się... Jaki z tego wniosek? Nasza ulubiona pora roku to ta, która właśnie minęła albo która jeszcze nie nadeszła.
Naszym celem musi być wyzwolenie się... poprzez rozszerzenie kręgu współczucia na wszystkie żywe istoty i na cały cudowny świat natury. Albert Einstein
Nie mogłem wczoraj napisać, ponieważ zbyt podle czułem się po zabiegu, w dodatku noga potwornie mnie bolała. Dzisiaj jest niewiele lepiej, jeśli w ogóle jest lepiej. Wybaczcie, że napiszę w dużym skrócie, ale nie mam siły na długą notkę.
W szpitalu okazało się, że zabieg jednak nie jest wykonywany ambulatoryjnie, ale jak każda normalna operacja. W związku z tym musieli mnie oficjalnie przyjąć do szpitala i załatwić całą masę papierkowej roboty, która zajęła prawie godzinę :/ Sam zabieg nie bolał (brawa dla anestezjologa), ale kiedy znieczulenie przestało działać, myślałem, że padnę na miejscu z bólu. Zastrzyk przeciwbólowy niewiele pomógł, ale na szczęście lekarka, która mnie operowała, wypisała mi receptę na środki przeciwbólowe, dzięki czemu mogłem jakoś wytrzymać po powrocie do domu (od razu puścili mnie do domu, mimo, że oficjalnie wypiszą mnie dopiero jutro – zrobili tak po to, żeby zgarniać za pacjenta kasę z NFZ, co ich przecież nic nie kosztuje, skoro nie leżę na oddziale, tylko zdrowieje w domu). Gdyby nie fakt, że noga pioruńsko boli i cały czas muszę ją trzymać wysoko w górze w pozycji leżącej, nie byłoby tak źle. Najgorsze jest jednak to, że nie wiem, kiedy zacznę chodzić, nie mówiąc już o bieganiu, skakaniu, itp., a przecież nie mogę ciągle leżeć w łóżku czy siedzieć w fotelu, bo w szkole robią mi się wręcz olbrzymie zaległości. Nie cierpię bycia chorym...
Twarz wroga przeraża mnie wtedy, gdy widzę, jak bardzo jest podobna do mojej.
Stanisław Jerzy Lec
Jestem bardzo zdenerwowany na naszą kochaną krajową służbę zdrowia.
Po odbyciu czterech (!) wizyt u czterech różnych lekarzy oraz jednej wizycie w szpitalu, dostałem niedawno wreszcie skierowanie na operację chorej nogi. Gdy je odbierałem, pytałem się dwa razy, czy potrzebne są jeszcze jakieś formalności, czy muszę na coś zwrócić uwagę; lekarka zaprzeczyła i powiedziała, że w dowolnym, dogodnym dla mnie czasie mogę przyjechać ze skierowaniem na Izbę Przyjęć szpitala i wykonają zabieg od ręki (to podobno bardzo prosta rzecz, wykonywana niemalże ambulatoryjnie). Ponieważ początek tygodnia był dla mnie okresem szczególnie napiętym, postanowiłem sprawę załatwić dzisiaj. Ze skierowaniem, tuzinem innych formalnych papierków, druczków, wyciągów i książeczek, przyjechałem do szpitala i zgłosiłem się w Izbie Przyjęć. Kazano mi poczekać około pół godziny, ponieważ właśnie trwa operacja i chirurg nie może na razie się mną zająć. Oczywiście było to dla mnie całkowicie zrozumiałem, toteż usiadłem wygodnie w poczekalni i rozpocząłem czekanie.
Po pół godziny nie pojawił się żaden lekarz. Ratownik mający dyżur w Izbie Przyjęć dostał telefon, że operacja przedłużyła się o kolejne pół godziny. To nic, czekałem dalej. Gdy minęła w sumie godzina, zacząłem się lekko irytować. Na szczęście humor znacznie mi się poprawił, gdy słyszałem, jak w pomieszczeniu obok ratownik, pielęgniarka i jakiś lekarz zastanawiają się, czy wyraz „niemożliwe” pisze się razem czy oddzielnie (mieli go użyć w skierowaniu dla jakiejś pacjentki). O nagły napad śmiechu przyprawił mnie ich ostateczny werdykt, kiedy to trójka wykształconych (rzekomo...) ludzi zadecydowała komisyjnie, by „niemożliwe” napisać jako „nie możliwe”. Gdy wreszcie po kilku chwilach jedno z nich zorientowało się o wadze błędu, połączyli „nie” i „możliwe” długą, zgrabną kreseczką, zatem „nie możliwe” stało się „niemożliwe” i wszyscy byli happy.
Wszyscy z wyjątkiem mnie, ponieważ po łącznie godzinie i półtora kwadransa czekania, wreszcie zszedł do mnie chirurg, który stwierdził, że skoro to nie jest jakiś bardzo poważny przypadek, to najlepiej, jak przyjdę następnego dnia z samego rana, ponieważ teraz po południu on już nie ma ochoty mnie operować. Nadmienił tez, że dziwi go, że przyszedłem do szpitala po trzech miesiącach od momentu wystąpienia dolegliwości, ponieważ „zazwyczaj pacjenci przychodzą dopiero po pół roku” i w jego przekonaniu spokojnie mogłem sobie jeszcze te trzy miesiące poczekać. To nic, że pierwotny stan zapalny przekształcił się w zakażenie, że nie mogę normalnie chodzić i że prawie od początku wakacji kuleję :/ przecież mogę sobie poczekać kolejne trzy cholerne miesiące, aż mi szlag trafi całą stopę albo nogę i będą mieli problem z głowy. Bo lekarzowi nie chce się operować po południu – woli, żeby rano zrobił to ktoś inny, bo przecież prościej jest odbić piłeczkę (czytaj: pacjenta). A to, że „piłeczka” spędzi kolejną prawie bezsenną noc i będzie budziła się z bólu, kiedy urazi sobie stopę kołdrą, to już inna sprawa.
Naprawdę szanuję lekarzy, podziwiam ich pracę i doceniam ich poświęcenie. Wiem, że warunki, w jakich pracują w naszym kraju są naprawdę koszmarne, i że zostanie tutaj zamiast wyjazdu za granicę jest dla nich wręcz wyrzeczeniem. Ale nic nie upoważnia lekarza do tego, aby w ten sposób traktował drugiego człowieka.
Nie wiem, może się czepiam i może powinienem w ogóle siedzieć cicho i dziękować Bogu, że lekarz-wyrocznia raczył odezwać się do mnie trzema zdaniami. Jestem zatem niewdzięcznikiem, który bezpodstawnie nęka półherosa o to, by raczył mu udzielić łaski pomocy w powrocie do zdrowia. Ponieważ niewdzięcznik nie potrafi sam siebie wyleczyć...
Poniższe motto dedykuję wszystkim lekarzom, którzy traktują swoich pacjentów tak, jak widać to na przykładzie moim i pewnie setek, tysięcy podobnych do mnie ludzi:
Lekarzom-półbogom dedykuję te oto słowa:
Głupcom należałoby wymyślić trudniejszy sposób rozmnażania.
Tadeusz Gicgier
Zaś wszystkim lekarzom, który traktują swoją pracę z pasją i poświeceniem, którzy wiedzą, że są po to, aby pomagać chorym w powrocie do zdrowia, którzy wierni są przysiędze, którą składali, dedykuję niniejsze motto, razem ze szczerymi i serdecznymi słowami uznania z mojej strony:
Człowiek jest wielki nie przez to, co posiada, lecz przez to, kim jest; nie przez to, co ma, lecz przez to, czym dzieli się z innymi.
Jan Paweł II
PS. Jeśli jutro wreszcie odbędzie się zabieg i będę po nim w stanie używalności, podzielę się swoimi (mam nadzieję, dużo pozytywniejszymi niż teraz) odczuciami z kontaktu z polską służbą zdrowia. Ale czy nie wymagam za dużo?
Pierwsze dwa tygodnie nauki za pasem. Podobno najtrudniejsze są początki, więc żywię szczególną nadzieję, że im dalej znajdę się w gąszczu edukacyjnej zmory, reform, bałaganu i burdelu, tym lżejsza będzie nauka sama w sobie. Nie wiem, czy nie jest to przypadkiem nadzieja głupców, ale zdążyłem się już do tego przyzwyczaić. Nie będę nawet częściowo zajmował się problematyką bałaganu oświatowego, gdyż ani minister edukacji, ani nikt z rządu nie jest godny poświecenia mojego cennego czasu ;)
Przedwczoraj dostałem zaproszenie na ślub mojego brata ciotecznego. Całkiem fajna sprawa, biorąc pod uwagę fakt, że dopiero wtedy po raz pierwszy zobaczyłem na własne oczy jego narzeczoną – jak do tej pory prawie nigdy nie pokazywał się z nią na żadnych spotkaniach rodzinnych ani familijnych uroczystościach. Ale z drugiej strony wcale mu się nie dziwię – nie powiem, abym był szczególnie dumny ze swojej rodziny (z wyjątkiem tej najbliższej). Ślub za dwa tygodnie, w nadchodzącą niedzielę mam spotkanie z Martą, a żeby było ciekawiej, dzień wcześniej mam zajmować się z Mariuszem dogrywaniem kilku spraw związanych z Instytutem (przeklęta pogoda, to chyba naprawdę najgorszy rok naszej działalności od czasu powstania Obserwatorium). Oczywiście przy okazji będziemy pewnie oglądać z tuzin różnych filmów na komputerze, gdyż nigdy nie możemy sobie odmówić tej przyjemności podczas spotkań w paczce znajomych :) Jutro jadę do szpitala na operację chorej nogi; mam nadzieję, że nie będą mnie tam trzymać dłużej niż godzinę, bo chyba bym oszalał, gdybym musiał potem nadrabiać całodniowe zaległości z zajęć. Sprawa jest prosta – nie chorujesz = uczysz się = nie masz zaległości. Jesteś chory = kurujesz się = nic ci to nie daje i musisz przez 5 nocy z rzędu odrabiać i nadrabiać jeden tylko dzień nieobecności. Dlatego też zdecydowanie opłaca się nie chorować.
Nie wierzę, by poezja mogła zmienić świat. Prawdziwi twórcy zła nie czytają wierszy.
Wisława Szymborska
Za dużo wspomnień i zbyt wielki zamęt w głowie, by się z nimi uporać. Nawet nie wiem, czy powinienem zapomnieć, czy też nie... Wszystko jest takie dziwne.
Te wspomnienia są częścią mnie, to dzięki nim jestem tym, kim jestem. Ale jednocześnie ich obecność sprawia, że chwilami ciężko jest mi opanować wzruszenie. Płakałem przy nich w duchu niezliczoną ilość razy, na zewnątrz nie roniąc ani jednej łzy. Wielokrotnie dzięki nim powstawałem z najgłębszego smutku, lecz także wpadałem w rozpacz. Jeśli wyrzeknę się tych wspomnień, stracę wszystko, co mi one dały. Zarówno Dobro i Zło, które ze sobą przyniosły.
Czy warto jest zapłacić taką cenę? Czy mogę pokonać smutek i nostalgię kosztem piękna i jedynej radości, jaką doświadczyłem w życiu? Czy w ogóle mam prawo, aby o tym decydować?
Czemu właśnie mnie postawiono przed koniecznością tego wyboru? Czym zasłużyłem sobie na taką nagrodę bądź karę, aby zadecydować? Wydaje mi się, że znam przynajmniej kilka osób, które byłyby lepiej przygotowane do podjęcia takiej decyzji. Lecz może dlatego, że nie jestem do tego gotowy, teraz muszę wybrać? Najgorsze jest to, że nie mam pojęcia, która decyzja okaże się dobra, która zła.
Chyba przed dokonaniem wyboru muszę zajrzeć do kilku zbiorów moich notatek z ubiegłych lat. Mam przeczucie, że znajdę w nich odpowiedź na co najmniej jedno z pytań. Wprawdzie część zapisków trzeba będzie porządnie odkurzyć, lecz jak to mówił Behemot:
”Rękopisy nie płoną."
"Ten, który kocha, powinien dzielić los tego, kogo kocha." Michaił Bułhakow, „Mistrz i Małgorzata”