No i... mamy nowy rok. Chcąc, nie chcąc. Lecz mimo to, w dzisiejszej notce cofnę się o 24 godziny do tyłu. Będzie bowiem o wczorajszym Sylwestrze...
Nie pamiętam, czy pisałem o tym wcześniej (w końcu przez ten czas tyle się działo...), lecz jeszcze w połowie grudnia ja i Tomek T. dostaliśmy od Bernadety (patrz – ostatnia notka z grudnia 2004) zaproszenie na zabawę sylwestrową. Ponieważ ani ja, ani on nie mieliśmy nic innego do roboty, zgodziliśmy się, w nadziei, że przynajmniej będzie można się trochę rozerwać. Poza tym 24-go grudnia miała urodziny i nie wypadało przy okazji nie dać jej jakiegoś prezentu. Podsumowując, zrządzeniem losu Sylwestra miałem już załatwionego.
Dni mijały i nieuchronnie zbliżał się czas przerwy świątecznej. Gdy przestaliśmy chodzić do szkoły, praktycznie jedyną formą wzajemnego kontaktu całej paczki były sms-y, rzadziej telefony lub sygnały. Tym też sposobem każdy zaproszony dostał 30 grudnia dokładną informację, co, gdzie i kiedy. Zgodnie z przekazem, impreza miała zacząć się stosunkowo wcześnie, bo już o 19 i trwać co najmniej do drugiej w nocy. Cóż, pomyślałem, do nieprzespanych nocy byłem przyzwyczajony, gdyż przecież kilkanaście razy w miesiącu przeprowadzałem obserwacje astronomiczne; towarzyszące im „okresy przymusowej bezsenności” były niejako „wliczone w ryzyko”. W związku z tym taka (co najmniej) siedmiogodzinna zabawa nie stanowiła dla mnie szczególnego wyzwania. W międzyczasie skontaktowałem się jeszcze z Tomkiem i ustaliliśmy wspólną porę przybycia.
A było to tak:
13:00 – kontaktuję się z Tomkiem w sprawie ustalenia szczegółów naszego dojazdu. Uzgodniliśmy, że poczekam na niego w umówionym miejscu i dotrzemy na miejsce razem. We dwójkę raźniej J
16:50 – ostatecznie potwierdzam nasz plan. Przy sprzyjających warunkach zamierzamy opuścić towarzystwo nie wcześniej niż o drugiej, drugiej trzydzieści.
17:40 – zaczynam powoli przygotowania. Trzeba przecież jeszcze wypisać kartkę z życzeniami dla Beńki (to przezwisko Bernadety) i zapakować prezent zakupiony podczas wtorkowej akcji śledczej. Przy pakowaniu całości ozdobna torba nie chce mi wejść do plecaka. Siłuję się i próbuję różnych ustawień. Wreszcie, po kilku minutach udaje mi się rozwiązać ten problem.
18:15 – teraz trzeba zadbać o siebie J
18:40 – „jużem gotów”, jak to mawiał Guślarz z „Dziadów”. Wszystko zapakowane, spakowane i przepakowane. Wsiadam do samochodu.
18:55 – Tomek czeka w umówionym miejscu. Po chwili jedziemy już krajową 19, by po prawie 3 kilometrach skręcić w lewo. Parę minut po 19 podjeżdżamy przed dom i wyładowujemy „zaopatrzenie”. Naciskam guzik dzwonka, ale nikt nie otwiera. „Ciekawe, czy nas wpuszczą?” żartuje Tomek. Prawie w tej samej chwili klamka zaczyna się ruszać i drzwi się otwierają. W środku Beńka, Justyna i Kasia. Trzy nierozłączne „harpie”, które zawsze wszędzie chodzą całym stadem. Zapraszają nas do środka i zaczynają nawijać...
19:25 – sukces! Udaje nam się wepchnąć w ich potok słów pierwsze zdanie. Między wierszami dowiadujemy się, że Justyna przyszła z siostrą i że Zośka tradycyjnie spóźnia się. Aha. I ona też przyjdzie z siostrą (młodszą oczywiście) z 6 klasy podstawówki. Dziewczyny mówią, że chętnie poczęstowałyby nas chipsami, ale ponieważ one siedzą tu już od 16 (po kiego diabła?), zjadły prawie wszystkie. Rzeczywiście, w dużej szklanej misce zostały jedynie okruszki.
19:34 – wreszcie przybywa Zośka! Spóźniła się, bagatela, ponad pół godziny. Szybkim gestem wita się ze wszystkimi i zaczyna przygotowywać jej działkę roboty. Dzięki temu już po dziesięciu minutach zaczyna się zabawa. Tym razem naszym DJ-em jest Paweł – młodszy brat Bernadety. Komputer rozgrzewa się i zaczyna buforować 5,6 gigabajta plików mp3.
19:50 – jesteśmy postępowi – Pawłowi jakimś cudem udało się podłączyć do kompa niebieskiego koguta policyjnego, który zaczyna migać idealnie w rytm muzyki z winampa. „Cała sala tańczy”.
20:12 – okazuje się, że mamy nawet ciepłe danie – pyszny rozgrzewający rosołek, w sam raz na taki chłodny grudniowy (styczniowy?) wieczór. Po pochłonięciu rosołu większość zgromadzonych przechodzi do konsumowania produktów o wysokiej zawartości węglowodanów, czyli... cukierków, ciastek, czekolad, wafelków, placków a nawet orzeszków ziemnych. Do wyboru, do koloru. Bernadeta postarała się...
20:45 – po dwóch turach jedzenie-taniec-jedzenie Zośka stoczyła się i leży na podłodze. Tomek tańczy z Beńką, a Justyna i Kaśka gadają z naszym DJ-em. Ja piję 8 szklankę coli.
20:59 – nie chcemy czekać do północy. Ja, Tomek i Zośka siedliśmy przy stole i zaczęliśmy zjadać białe czekoladki. Gdy ich zabrakło, wzięliśmy się za nadziewane likierem. Ja – 5. Zośka – 9 (!). Tomek – 2, bo więcej nie mógł przełknąć. Potem napiłem się 3 szklanki coli, ale nie pomogło. Myślałem, że wypali mi przełyk, potem żołądek. Aha. To chyba był głupi pomysł, żeby wszystkie pięć rozgryźć jednocześnie?
21:00 – Boże, zaraz zwymiotuję. Nie. Nie zwymiotuję, bo aktualnie w ubikacji rzyga Zośka. Teraz już wiem. To był NA PEWNO głupi pomysł. Dobijcie mnie, żebym się już nie męczył.
21:37 – sytuacja ustabilizowana. Jeszcze żyję i nie zwymiotowałem. To już sukces. Wprawdzie wypiłem 9 szklanek soku pomarańczowego, lecz to tylko efekt uboczny. Po raz ... tańczę do tej samej piosenki...
22:00 – uff! Zostały już tylko dwie godziny do północy. Trochę bolą mnie nogi od tańca, ale muza jest super. Jednak nie będziemy zmieniać DJ-a J
22:26 – nastąpiła mała katastrofa w pokoju Pawła. Gdy puścił nam piosenkę Skaldów – „Kulig”, Kaśka zaczęła tworzyć pociąg, który ruszył po całym domu. Kiedy wszyscy obgonili już dwa razy wszystkie piętra, „lokomotywa” wpadła do pokoju Pawła. Tam z kolei, tuż nad wejściem umocowany był drążek do podciągania. Tyle, że drążek przygotowany był do wagi i siły Pawła, nie zaś Kaśki. Gdy chwyciła się drążka, by przeskoczyć nad progiem, ten... wyrwał się z uchwytów, wskutek czego obydwa w/w podmioty wylądowały na raczej twardej podłodze. Reszta pędziła do przodu siła rozpędu, więc zaczęli wpadać na siebie i powstał mały karambol. Na szczęście nikt oprócz drążka nie doznał poważniejszych obrażeń.
22:56 – jakiś pijany kretyn dwie ulice dalej odpalił już sztuczne ognie. Przez chwilę przestraszyliśmy się, że w tej zabawie przegapiliśmy północ. Lecz wystarczyła chwila, by przekonać się, że mamy jeszcze trochę czasu.
23:17 – całe towarzystwo ogarnął mały kryzys psychofizyczny. Zośka leży na podłodze, tuż obok Sonii (psa Beńki). Tomek potknął się i spadł ze schodów; na szczęście niegroźnie. Justa z Beńką walają się po łóżku. DJ siedzi w kiblu, a ja egzystuję pod stołem. Koszmarrrrrrr...
23:40 – kryzys zażegany. Zabawa znów rozkręca się na całego. Ja tańczę z Zośką, Tomek z Beńką, a Justyna z Kasią. DJ puścił jakiś żywszy kawałek. Powoli trwają przygotowywania do inauguracji Nowego Roku.
23:49 – towarzystwo nie mogło się już doczekać i otworzyło szampana. Ja i Zośka woleliśmy „Piccolo”. Osobiście nie przepadam za alkoholem. Wzajemnie pożyczyliśmy sobie „szczęśliwego nowego roku”, itp. Po raz pierwszy od prawie 5-ciu godzin przestała grać muzyka. Zrobiło się niesamowicie cicho.
23:57 – wyszliśmy na zewnątrz podziwiać pokaz sztucznych ogni. Paweł również przygotował małą iluminację, ale kretyn źle ustawił butelkę i rakietnica przewróciła się – mieliśmy 2,58 sekundy na ratowanie własnej dupy, zanim po ziemi zaczną lecieć podwójne ładunki pirotechniczne. Mało, tego, musiała mu się przewrócić akurat rakieta 12-sto strzałowa! Dobrze chociaż, że schowaliśmy się zanim we wszystkie strony po ziemi zaczęły rozbryzgiwać się języki ognia, wybuchające drugi raz po przebyciu kilku metrów. Gdy cały fajerwerk się wypalił, mogliśmy podejść na bardziej otwarty teren i podziwiać spektakl w całej okazałości. Ludzie wokół zaczęli odpalać ognie jakieś 10 minut przed końcem 2004 roku, a może skończyliby dopiero o świcie. Nie wiem, bo nie czekaliśmy do tego momentu.
00:12 – wszyscy oprócz mnie, Zośki i Pawła wrócili do środka raczyć się szampanem. My woleliśmy jeszcze trochę posiedzieć na zewnątrz i pogadać.
00:49 – minęło ponad pół godziny, a pies z kulawą nogą się nami nie zainteresował. Reszta siedziała w środku i dopijała butelkę. Niewiele interesowało ich życie trzech osób, które były gdzieś indziej. W końcu podjęliśmy decyzję, że wracamy do środka, bo jeszcze trochę i nawet piccolo nam nie zostawią. Gdy weszliśmy do pomieszczenia z nagłośnieniem, na stole stał nietknięty piccolo, a pozostałe towarzystwo zamknęło sobie drzwi i gadało w drugim pomieszczeniu. Uznaliśmy więc, że nie będziemy im przeszkadzać. Otworzyliśmy butelkę i we trójkę wypiliśmy całe piccolo, życząc sobie, by rozpoczynający się rok był mniej pojebany od ubiegłego. Chociaż dobrze wiedzieliśmy, że i tak to nic nie zmieni, bo każdy kolejny rok jest jeszcze gorszy od poprzedniego..
01;20 – siedzieliśmy sobie na miękkich fotelach przy kompie i gadaliśmy o różnych sprawach. Nagle ktoś z drugiego pomieszczenia otworzył drzwi i zorientował się, że wcześniej brakowało trzech osób. Zaprosili nas natychmiast i zaproponowali, żebyśmy jednak napili się z nimi szampana. Oczywiście odmówiliśmy, gdyż pewne zasady, to zasady, nawet w nowym roku. Naszą odpowiedź Tomek skwitował jednym słowem: „dziwaki”, po czym odszedł razem z resztą i zaczęli tańczyć. Hmm, no cóż. Przyznam się szczerze, że mogłem przewidzieć takie zachowanie się reszty. W takim wypadku siedzieliśmy przy stole i kontynuowaliśmy rozmowę, tak jak już od ponad godziny.
01:45 – wszyscy przyszli z drugiego pomieszczenia i powiedzieli, że chcą nas bardzo przeprosić, gdyż takie zachowanie było chamskie i głupie, bo przecież nie można nikogo do niczego zmuszać. Standardowa procedura.
01:53 – wszystko po mału zaczęło się rozkręcać, chociaż już nie z taką mocą, jak przed północą. Miałem wrażenie (i Zośka chyba podobne), że ten szampan dziwnie na nich podziałał. Może aż za dziwnie. Ale to szczegół.
02:12 – niestety grono powoli zaczyna się rozsypywać. Justyna i jej siostra muszą już zbierać się do domu. Po kilku minutach przyjechał także i mój tata, by odwieźć mnie i Tomka. Zoska i jej siostra zostawały u Bernadety na noc. W takim porządku rzeczy postanowiliśmy więc posprzątać wszystko i pomału kończyć imprezę. Znieśliśmy wszystko do kuchni i wzięliśmy swoje rzeczy. Potem pożegnaliśmy się z dziewczynami i podziękowaliśmy za imprezę. Czas wracać.
02;45 – dotarłem już do domu (bo w zasadzie wyjechaliśmy dopiero po 2:30), wcześniej odwieźliśmy Tomka.
03:02 – jestem już w łóżku i śpię jak suseł.
12:15 – wstałem już na dobre. Wszystko mnie boli. Zwłaszcza nadwerężone 2 dni wcześniej ramię i nogi. Ale przynajmniej odbyłem siedmiogodzinny maraton tańca.
Moje ogólne wrażenia po Sylwestrze są pozytywne. Mimo tego drobnego zgrzytu po północy, zabawa była naprawdę przednia. Gdy wstałem koło południa, powysyłałem sms-y do wszystkich imprezowiczów. O dziwo, wszyscy odpowiedzieli, co dowodzi tego, że z niewątpliwym kacem też można obsługiwać telefon komórkowy.
Niestety w tym roku karnawał jest krótki, bo trwa zaledwie miesiąc, ale wstępnie umówiliśmy się, że koniecznie musimy zrobić poprawkę. Było naprawdę wspaniale.
Motto na dziś:
Nie jest jeszcze za późno, w miłości szukajmy ocalenia.
Więc czemu sny nam nienawiść w koszmary wiecznie zmienia?
Wiary, co w sercach nam mieszka, tłumić już nie musimy,
by wiedzieć, że mury piekła my sami dla siebie wznosimy.
To kształt mu my nadajemy; my ogień rozniecamy.
I w jego jasny płomień nadzieje nasze ciskamy.
Lecz i niebiosa przecie są dziełem naszego tworzenia,
to w naszych dłoniach spoczywa łaska wiecznego zbawienia.
Czego nam tylko trzeba? - wyobraźni i myślenia.
Dean R. Koontz ( Księga Wszelkich Smutków z książki "Zmrok")